R.2.

Kapitan opadł ciężko na fotel. Odnóża oklapły w niemym geście bezradności. Żwaczki poruszały się lekko, jakby coś gryzły.

– Pierwszy, proszę przejąć mostek. Będę w swoim gabinecie – powiedział podnosząc się, po czym opadł na wszystkie odnóża i wyszedł z pomieszczenia.

W zaciszu gabinetu poluzował mundur i wypuścił w powietrze chmurę feromonów. Gdyby był tu inny osobnik z jego gatunku, jego receptory zinterpretowałyby ten zapachowy sygnał jako wyraz frustracji i zdenerwowania. Miał ochotę złapać coś w odnóża i rozbić. Polecieć do bazy i odgryźć łeb dowódcy odpowiedzialnemu za naprawy.

Podszedł do biurka. W odróżnieniu od kapitańskiego fotela na mostku siedzisko tutaj było dopasowane znacznie lepiej do jego owadziego odwłoka. Chwilę bił się z myślami, po czym wywołał holokom. Nad biurkiem pojawił się trójwymiarowy symbol Zjednoczenia Galaktycznego, które po kilku sekundach zamieniło się w obraz pucułowatego ludzkiego mężczyzny, na oko wyglądającego na czterdzieści kilka lat. Na mundurze widniały dystynkcje kontradmirała.

– Kahn! – powiedział mężczyzna układając usta do uśmiechu. – Czemu zawdzięczam…

– Odpuść sobie, George – warknął kapitan. Inteligentny system syntezy mowy podpięty do jego układu nerwowego doskonale odczytywał nastroje właściciela i nadawał odpowiednią barwę jego wypowiedziom. Tym razem była to z trudem hamowana wściekłość. – Czy was ze szczętem pojebało? Wiesz co holuję i ile od tego gówna zależy, a wy zamiast remontować tego trupa jeszcze go bardziej rozpierdalacie!

– Stary, uspokój się i powiedz o co…

– O gwoździe zamiast bezpieczników! O sabotowanie misji, od której być może zależy w jak czarnej dupie znajdzie się osiemdziesiąt trylionów istot z tego sektora galaktyki!

Kontradmirał wyglądał na wyraźnie zmieszanego. Westchnął i spojrzał na kapitana.

– No i co ja niby mam ci powiedzieć? – rzucił zaczepnie.

– Na początek skąd i dlaczego w moich instalacjach znalazły się gwoździe zamiast automatycznych modułów bezpieczeństwa, do cholery?

– Serio? Muszę ci to wyjaśniać? – kontradmirał też zaczynał tracić nerwy. – Dobra, nie ma sprawy. Skąd? A stąd, że całe pieprzone Zjednoczenie siedzi po uszy w gównie i zaraz będzie musiało nauczyć się oddychać czubkiem głowy. Stąd, że pół roku temu prosiłem o dostawę trzystu wsadów do skruberów CO2, a dostałem jeden. JEDEN! Ale w kwitach muszę wykazywać, że dostałem ich, kurwa, zamówione trzysta, bo w oficjalnych komunikatach wszystko ma działać jak należy. Kryzys jest przejściowy, a krytyczne funkcje państwa działają sprawnie i nie ma się czego bać. Tak więc przykro mi, nie mam twoich bezpieczników i nie mogę tego powiedzieć wprost, bo jak to się sypnie, twoje osiemdziesiąt trylionów zrobi wszystkim nową rewolucję Kulliańską i cały ten karciany domek pod nazwą Zjednoczenie Galaktyczne pójdzie w piździec.
Dowódca bazy zamilkł i przez chwilę tylko patrzył na kapitana.

– Kahn, znasz mnie od ponad piętnastu lat – powiedział spokojnie. – Wiesz, że gdyby to ode mnie zależało, odpicowałbym ci twoją łajbę na błysk i jeszcze pieprznął bym ci kwiatki na dyszach, ale nie mogę. Nie mam, kurwa, jak. Trzy tygodnie przed twoim przylotem przeorała nas flota prezydium rady naczelnej i ogołocili nas z wszystkiego co dało się załadować. Łącznie z tym, co miałem zachomikowane na czarną godzinę. Nie mam w tej chwili nic, a jednocześnie mam wykazywać, że wszystkie jednostki wychodzące mi z doków są w doskonałym stanie. Kurwa, stary, ja jestem tylko zasraną biurwą na podrzędnej stacji remontowej na zadupiu, nie jestem cudotwórcą.

Kahn nadal był wściekły, ale wybuch przyjaciela trochę go ostudził. W końcu jako dowódca okrętu kosmicznego znał sytuację i wiedział, że tego należało się w końcu spodziewać. Od lat wszystkie sygnały wskazywały, że skończy się taką sytuacją, wbrew temu co mówiła rządowa propaganda.

– Mogłeś mi chociaż powiedzieć – rzucił chłodno. Kontradmirał spuścił wzrok. – Ilu jeszcze takich kwiatków mogę się spodziewać?

– Nie wiem. Moi ludzie robili co w ich mocy, żeby twój statek latał, ale rozumiesz, że nie prowadzimy rejestrów odpierdalanych prowizorek.

– Kurwa…

Kapitan ciężko opadł na oparcie siedziska. Jako Kuamangi nie mógł zamknąć oczu i ludzkim gestem skryć twarzy w dłoniach, a mimo to wyglądał jakby miał ochotę właśnie to zrobić.

– Kahn… Ja naprawdę przepraszam cię za to wszystko. Ja… Kurwa, jakoś ci to wynagrodzę. Naprawdę. Słuchaj, jak wrócisz, przyleć. Spotkamy się, pogadamy, jakoś wszystko załatwię, co?

– Jeśli przeżyję… – rzucił kapitan wyłączając holokom. Wizerunek kontradmirała zniknął, zostawiając Kahna samego z koszmarnym ciężarem. Obrócił się i wyjrzał przez iluminator. Nieco wyżej widział przyczepiony do jego statku ładunek. Gigantyczną konstrukcję składającą się z setek połączonych kratownicami, wielościennych kontenerów. Cała nadzieja dziesiątek tysięcy planet, złożona w jego odnóża i zależna od tego, czy w obwodzie generatora kolczugi siedzi bezpiecznik czy gwóźdź.

W wielofasetowych, nieruchomych oczach można było dojrzeć błysk przerażenia.

Dodaj komentarz