Bełkotem stukrotnym w łeb waląc jak obuchem młotu olbrzymiego cz. 1

Zacznijmy kontrowersyjnie: niespecjalnie szanuję tak zwaną klasykę polskiej literatury fantastycznej. To znaczy nie całą, ale z prób lektury powieści takich jak „Strefy zerowe” Peteckiego, „Robot” Wiśniewskiego-Snerga, czy większej części twórczości Wiktora Żwikiewicza, został mi tylko ból głowy i myśl „Cthulhu, co za bełkot”.

Problem z polską literaturą SF lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ubiegłego stulecia polega w mojej ocenie na dwóch rzeczach. Po pierwsze ambicja. Fantastyka, a w szczególności SF była (i po trosze nadal jest) niszą. I to jeszcze niszą traktowaną niejednokrotnie z góry (słynne w fandomie sformułowanie „eskapizm i fifoludki”). To spowodowało chęć udowodnienia światu, że wcale nie, że F/SF może i mówi o rzeczach ważnych, jest nośnikiem idei, jest literaturą przez duże „L”, godną salonów, a nie tylko trzymania w schowku na miotły.

Drugim problemem jest „masturbacja pomysłem”. SF jest literaturą bardzo na to podatną już ze względu na swoje założenia. Bierzemy na przykład koncept podróży w czasie i wokół niego budujemy resztę, zastanawiając się jak powinien wyglądać świat, w którym wehikuł czasu jest w każdym domu. I wszystko jest w porządku, dopóki autor nie zaczyna procesu onanizmu koncepcyjnego, w którym tak skupia się na przedstawieniu świata z wehikułami czasu, że nie ma już miejsca na taki duperel jak fabuła, czy interesujące postaci.

Gdy obie koncepcje pomieszamy, dostajemy niestrawny bełkot, którego lektura powoduje ból głowy, znudzenie i przemożną potrzebę rzucenia książką o ścianę. Chęć pokazania, że powieść jest ambitna powoduje przerost formy nad treścią, skutkujący nagromadzeniem poetyckich metafor, analogii wyjętych z głębokich otchłani okrężnicy, czy dziwnego, nie zawsze strawnego stylu. Drugi problem sprawia, że fabuła, jeśli nawet występuje, to jest w najlepszym przypadku szczątkowa lub pretekstowa. Postacie zostawiają czytelnika obojętnym, bo tak jak wszystko inne, są jedynie nośnikiem konceptu, megafonem, przez który autor wykrzykuje swoje przemyślenia i idee. Całość nierzadko zaczyna przypominać jazdę ćpuna na kwasie. Byle przejście z komory hibernacyjnej lub śluzy na mostek, staje się „przeciskaniem się przez jelito, którego perystaltyka przenosi bohatera do macicy mostka” (no dobra, takiej pierdolety jeszcze chyba nikt w powieści nie zawarł, ale ogólny tego typu kierunek). Mózg zalany bezsensownym opisem prostych czynności opakowanych w wielowarstwowe metafory zaczyna się wyłączać i w końcu pasuje, nie mając ochoty szarpać się w uścisku nadpobudzonej wyobraźni pisarza.

I co dalej?

Dalej w następnym wpisie 🙂

Dodaj komentarz